Wiosenne roztopy © Kazimierz Pańszczyk |
Pod koniec stycznia wybrałem się na pluszcza, którego wcześniej regularnie widywałem nad wodami Dunajca. Jednak zanim doszło do spotkania moją uwagę przykuła zupełnie inna, nie mająca jakiegokolwiek związku z tym ptakiem sprawa. Otóż wpław przez Dunajec przechodził jakiś młody człowiek, oczywiście nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że był środek zimy, a most znajdował się zaledwie 300m niżej! Zatrzymałem się i zacząłem obserwować poczynania tego młodego człowieka. Przeszedł przez wodę dosyć sprawnie, pomyślałem wówczas, że być może jest to przyszły adept zimowych kąpieli. Z drugiej jednak strony podziwiam takich ludzi, ponieważ w młodości też miałem podobnie zwariowane pomysły przechodzenia bosą nogą przez Dunajec. Problemem nie był początek, a raczej koniec przeprawy, albowiem dawał się we znaki potworny ból za sprawą lodowato zimnej wody. No, ale to była młodość, która miała przecież prawo być zwariowana. Niemniej ten młody człowiek przypomniał mi o kilku równie mokrych i zimnych epizodach fotograficznych.
Jak wszyscy wiemy sukces w fotografii przyrodniczej w głównej mierze jest wypadkową cierpliwości, uporu, hartu ducha i pomysłu. Oczywiście bez odpowiedniego sprzętu też nic nie zdziałamy. Wspomniana całość musi współgrać, w przeciwnym wypadku zaliczymy się - co najwyżej - do przeciętnych foto pstrykaczy. A to, że systematyka, upartość, siła woli jak i też niezłomne dążenie do celu dają pożądane efekty, wie zapewne nie jeden foto-przyrodnik.
Panorama z górami © Kazimierz Pańszczyk |
Kilka lat temu, kiedy można jeszcze było fotografować cietrzewie, zaprosiłem w ramach wymiany zdjęciowej znajomego foto-przyrodnika z centralnej Polski na toki cietrzewi. Po raz pierwszy wybraliśmy się już w pierwszej dekadzie marca. Ponieważ marcowe roztopy sprawiły, że musieliśmy iść inną, mało znaną drogą, w dodatku poruszaliśmy się nocą, to wszystko niosło ze sobą pewną dozę niepewności. Objuczeni sprzętem poruszaliśmy się we trójkę mokrymi polami, na których zalegały jeszcze spore jęzory śniegu. W pewnym momencie mała grobla, w zasadzie niewidoczny ciek wodny okazał się przykrą pułapką dla naszego gościa. Jan wpadł po kolana do wody aż chlupnęło, niestety na szybką reakcję było już za późno, w butach była już woda. Oczywiście w zaistniałej sytuacji zaproponowałem powrót do domu, albowiem nie miało najmniejszego sensu siedzenie w namiocie kilku godzin przy minusowych temperaturach. Ale gdzie tam, nie było nawet o tym mowy. Decyzja Jana była jednoznaczna i zdecydowana. IDZIEMY DALEJ I KONIEC. Przyznam, że trochę się martwiłem, na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Jak się później okazało robiliśmy ciche zakłady z moim kolegą Ludwikiem, który pomagał zataszczyć nam wóczas niezbędny sprzęt. Ciekawiło nas czy nasz gość, skądinąd mieszczuch z centralnej Polski, wysiedzi w namiocie, czy też skapituluje. Wytrzyma, czy pęknie? Cietrzewie co prawda dopisały, niemniej jednak nie jest to jeszcze dostateczny argument na dobrowolne katowanie się z zimna. No, muszę przyznać, że wówczas nie doceniłem niezłomnej woli Jana. Nie dosyć, że wysiedział w mokrych butach w nieocieplanym namiocie przez ponad 4 godziny przy –3 stopniowym mrozie, to jeszcze zrobił kilka bardzo ciekawych ujęć! Ktoś powie, że to kompletna wariacja. W zasadzie i tak, i nie. Niemniej jednak musimy pamiętać, że gdyby nie upartość i niezłomna wola, to człowiek być może siedziałby dopiero o dwie gałęzie niżej, gdzieś tam na skraju gabońskiej dżungli. A tak, ludzkość dzięki uporowi i pionierskim posunięciom zdołała wzbić się w kosmos czy ot, chociażby skonstruować „krzemowy pędzel ze szklanym oczkiem” którym to dzisiaj możemy malować tak cudowne obrazy przyrody. Janek, mówiąc najoględniej, to nie tylko ptasi miłośnik i uparciuch, na domiar ma jeszcze znakomite cechy które w dzisiejszych czasach są już niemal osobowym reliktem. Mowa tu o systematyczności i punktualności, a raz danego słowa nie zmienia. Ktoś powie, że nie ma to większego znaczenia w ptasiej fotografii. Trzeba jedna pamiętać, że już samo zjawienie się w plenerze o brzasku dnia dyscyplinuje i wyrabia poczucie obowiązku. Systematyczność i nieodparta chęć chłonięcia dzikiego świata to jest to z czym każdy foto-przyrodnik prędzej czy później musi się zmierzyć. Bez pewnych wyrzeczeń, zimna, głodu i dziesiątek niepowodzeń nie poczujemy ducha tych polnych obrazów. Niejednokrotnie wyziębieni, przemoczeni, ale też bardzo zadowoleni jesteśmy z sytuacji o której inni powiedzą, że to istne szaleństwo. Niestety, każda nawet najcudowniejsza rzecz niesie za sobą pewne wyzwania. Niejednokrotnie koszty trudno jest zrównoważyć, albowiem nie istnieje miara, którą dałoby się coś takiego zmierzyć. Miłość, sukces zawodowy, stworzenia dzieła zarówno tego wielkiego jak i zupełnie małego zawsze okupione jest większym lub mniejszym wyrzeczeniem. Zakładając nawet, że pewne osoby są obdarzone talentem widzenia, to i tak swoje muszą przejść, zanim stworzą taki obraz, który zachwyci innych. Ale zrobiło się nam jakoś sucho i naukowo, a przecież miała być mokro i zimno.
Szybownik © Kazimierz Pańszczyk |
A zatem wróćmy do prawdziwej marcowej kąpieli. Moją przygodę zimowej kąpieli opisałem już we wcześniejszym w felietoniku „trudy zimowej fotografii”, dlatego też ze zrozumiałych względów nie będę do tego wracał. Teraz czas na umoczenie Ludwika, z naszej trójki nie może pozostać przecież nikt suchy. Jak wszyscy to wszyscy. A zatem był marzec roku 1984. w ogromnym trudzie zdobyty, a w zasadzie wystany sprzęt fotograficzny w postaci Zenita TTL i obiektywu JUPITER-135 i nieco dłuższy 4\200mm. stanowiły nie lada skarb fotoamatora. Ci co pamiętają tamte czasy wiedzą jak ciężko było zdobyć dłuższą optykę. Człowiek naprawdę się cieszył jak udało mu się wystać kawałek ruskiego szkła. Przychodziło się do sklepu, oczywiście sprzedawczyni znała już niemal każdą gębę w mieście związaną z fotografią i traktowała nas jak zło konieczne, a człek tylko ciągle tam łazi i łaził, grzecznie pytając:
- Czy doszły może jakieś obiektywy?
- Nie doszły.... Odpowiadała zdecydowanym i twardym głosem sprzedawczyni...
- A kiedy coś pani dojdzie?
r - Nie wiem!!!
- A czy za dwa tygodnie coś państwo dostaniecie?
- Nie wiem!!!
- A może jednak coś doszło?
- Czy ja mówię nie wyraźnie, PRZECIEŻ MÓWIĘ, ŻE NIC NIE DOSZŁO!!!
No cóż, za dwa tygodnie była kolejna wyprawa i dalszy ciąg zakłóceń przez kilku miejscowych foto-terrorystów. Tymczasem dzisiaj zamawia się przez internet mniej lub bardziej plastikowego Nikona, za trzy dni puka kurier z paczką i to ma być przygoda? Czy tak zdobyty sprzęt może budzić jakikolwiek respekt, smak czy szacunek? Łeee...
Wróćmy jednak do zasadniczej sprawy, a mianowicie do tego czy lodowate ciecz zwana potocznie wodą może być równie bliska fotografowi jak koszula ciału. Jak pamiętam był bardzo ciepły słoneczny marcowy dzień. Pada hasło, idziemy na zdjęcia do boru? Oczywiście odzew mógł być tylko jeden. IDZIEMY!
Popatrz na mnie! © Kazimierz Pańszczyk |
Młodemu człowiekowi jak wiemy zawsze się spieszy nikt przecież nie będzie się wlókł do mostu tylko po to, aby tracić bezcenny z fotograficznego punktu widzenia czas. Błyskawiczna i jednoznaczna decyzją przechodzimy przez rzekę. Na progach woda mimo roztopów nie sięgała jeszcze kolan, a zatem najwyraźniej dałoby się przeprawić. Niestety nie wzięliśmy poprawki, że zimą nazbierało się trochę śliskiego szlamu. Ja przechodziłem nieco niżej, było co prawda nie ciekawie, mała ekwilibrystyka, ale udało się szczęśliwie dotrzeć na drugi brzeg.
Zadowolony chciałem krzyknąć Ludwikowi, że tu jest całkiem przyzwoicie, jednak w pierwszej chwili nie wiedziałem gdzie się podział. Nagle widzę, że coś dryfuje środkiem Dunajca! A niech to, przecież to torba Ludwika z ruskimi skarbami płynie w najlepsze, a za nią sam właściciel bliżej nie określonym stylem „ciągnie” w lodowatej wodzie, łykając powietrze jak karp. Za progiem na płyciźnie wreszcie dopada torbę, wydostaje się szybko na brzeg i pierwsze co sprawdza to czy sprzęt jeszcze nadaje się do czegokolwiek. Po wyjściu z wody lało się z kolegi jak ze starej strażackiej pompy, ale co tam, najważniejsze, że porządna enerdowska torba okazała się nie jakimś tam stilonowym badziewiem lecz solidnie wykonaną torbą fotograficzną. Na szczęście sprzęt, który „zdiełano w USSR” opatulony we wschodnioniemiecką skóropodobną torbę, okazał się nienaruszony. Niestety w zaistniałej sytuacji znaleźliśmy się po dwóch przeciwległych stronach rzeki. Ludwik jednak szybko rozwiązał problem krzycząc: „czekaj tam, biegnę do domu się przebrać i zaraz wracam!” Po mniej więcej trzydziestu minutach był już z powrotem. Kolejne emocje przy drugim podejściu, ale na szczęście tym razem wszystko poszło dobrze. No, po udanej przeprawie jak to się mówi, mogliśmy z mokrymi pogadać. Powrócił humor i uśmiech na twarzy, bez żadnego już ryzyka ruszyliśmy na nasze ulubione śródleśne torfowisko.
Kacze sprawy © Kazimierz Pańszczyk |
Czy owego dnia udało się nam coś zaczarować na celuloidowej taśmie? Niestety już nie pamiętam. Ale jak widzimy zapał, systematyka, ciągła praca mimo przewrotnych sytuacji prędzej czy później dadzą pozytywne efekty. Ot chociażby moje gryzmoły o przyrodzie to nic innego jak wieloletni nieuleczalny już syndrom zauroczenia tym dzikim światem. Oczywiście nikogo nie namawiam na iście ryzykanckie podejście do fotografii. Zawsze, ale to zawsze trzeba uważać, ale jeśli mimo tego przytrafi się nam jakaś chwilowa foto-porażka to jeszcze nie powód aby się od razu poddać. Jak to mawiają rasowi foto-przyrodnicy zdjęcia dobrze wysiedziane, wymoczone i wymrożone zawsze najdłużej się pamięta.