Tytuł może nieco przewrotny, ale prawdziwy. Zastanawiałem się także, czy trzmielojad w tytule odpowiada tematowi niniejszego felietonu? Bo choć jego bohaterem w istocie będzie trzmielojad i tak nakazywałby kronikarski obowiązek, to jednak problematyka jaką tu poruszam, w równej mierze dotyczy każdego innego gatunku, który będziemy fotografować z daleka. Z tym, że w oddaleniu nie tyle od ptaka - co od naszego aparatu! Stąd właśnie podtytuł o fotografii zdalnej...

Jako dziecko marzyłem by móc stawać się niewidzialnym i podglądać przyrodę samemu nie będąc przez nią widzianym. Później, jako nastolatek, z tych samych powodów obmyślałem sposoby na zdalne wyzwalanie migawki. Nie spodziewałem się wówczas, że za ok. 30 lat, nowe technologie umożliwią to wszystko. Analogowe lustrzanki w owych czasach, jak choćby Zenit czy enerdowska Praktica, były na wskroś mechaniczne, bez zaawansowanej elektroniki, jaką dzisiejsze cyfrówki są naszpikowane. Nie było też wtedy Internetu, a brakowało mi jakiejkolwiek wiedzy z zakresu elektromechaniki, toteż niejeden dzwonek u drzwi popsułem, usiłując za pomocą elektromagnesów (wymontowanych z tychże dzwonków), zdalnie wyzwalać spust w aparacie. Błądziłem po omacku i stosując metodę prób i błędów, przewijałem rdzenie elektromagnesów, rozbierałem stare budziki w poszukiwaniu stosownych dźwigienek i przekładni, wyłuskiwałem z latarek baterie i włączniki, ciągałem linki oraz przewody po łąkach i zagajnikach - wszystko na nic. Po niezliczonych próbach, udało mi się wreszcie wcisnąć spust migawki zdalnie uruchamianym elektromagnesem, jednak dopiero próba w terenie pozwoliła mi dojrzeć całe fiasko tego pomysłu... Okazało się bowiem, że wyzwolenie migawki to zaledwie ułamek sukcesu, gdyż bez systemu pociągania dźwigni przesuwającej film o kolejną klatkę - mogłem wykonać tylko jedno, jedyne ujęcie w całej "sesji"... Zaprojektowanie i wykonanie takiego zdalnego naciągu, przekraczało moje "inżynierskie" zdolności, toteż srodze zawiedziony, porzuciłem cały projekt. Ale jak się okazało, nie na zawsze, bo wszystko zaczęło się przedostatniej zimy. Czy raczej - powróciło...

Śnieżna zawierucha za oknem i ciemności panujące przez ponad 2/3 doby, zazwyczaj zniechęcają do fotografowania. Ale długie, zimowe wieczory (najlepiej w cieple kominka), znakomicie nastrajają mnie do snucia wielkich planów na nadchodzącą wiosnę. Oczywiście owe plany zostają zawsze potem ekstremalnie okrojone, gdyż w tym "fachu" warunki dyktuje natura. A ona jak wiemy - bywa nader przewrotna. Tak czy siak, niemal całą wspomnianą zimę spędziłem na przeczesywaniu Internetu w poszukiwaniu odpowiednich informacji, gdyż zapragnąłem bowiem urzeczywistnić swe dziecięce marzenia o... niewidzialności! Wyczuwałem, że dzięki dzisiejszej technologii może się to okazać możliwe. I tak oto, wykorzystując zdobytą wiedzę m.in. na stronach o monitoringu obiektów za pomocą kamer, o robotyce, łączności bezprzewodowej oraz na forach RC (poświęconym modelom zdalnie sterowanym) opracowałem bezprzewodowy system pozwalający zdalnie wyzwalać migawkę z dużej odległości. I jednocześnie monitorować na żywo obraz widziany przez obiektyw aparatu. Ha, czyż nie jest to marzeniem każdego fotografa przyrody..?

Trzmielojad (Pernis apivorus)
Jedyny żywiciel rodziny ˆ© Waldemar Krasowski

Wiosną nie mogłem przetestować swego systemu w warunkach polowych. Okazja pojawiła się dopiero w sierpniu, w okresie mego niejako fotograficznego zastoju. Po wiosennym szczycie aktywności ptaków - przelotach, tokach, godowych pieśniach, gniazdowaniu i karmieniu młodych - pełnia lata jawi mi się jako pusty, cichy i jałowy raczej okres. Jedynie przypadkiem można wtedy spotkać coś wartego uwiecznienia na kliszy. Och, przepraszam - karcie SD oczywiście ;) Tym większą radość sprawiło mi znalezienie spóźnionego nieco lęgu trzmielojada. Najpierw, na nadbużańskich łęgach spostrzegłem myszołowa przemykającego z jakąś zdobyczą w szponach, który w szkłach lornetki okazał się trzmielojadem. Wydłużona szyja, charakterystyczne prążki na lotkach i sterówkach oraz dłuższy ogon nie pozostawiały wątpliwości. Ptak niestety znikł szybko w okolicznych olsach, ale odnotowałem w pamięci charakterystyczne elementy terenu, starając się dobrze zapamiętać kierunek jego lotu. Następnego dnia, po przeanalizowaniu map i zdjęć satelitarnych terenu, udaliśmy się wraz z kolegą na poszukiwania. Po kilku godzinach przedzierania się w koszmarnym upale przez wybujałe ziołorośla, trzciny, pokrzywy i inne chaszcze - bingo! Kolega odnalazł gniazdo, dobrze ukryte w bocznej części okazałej olszy, otoczonej trudno dostępnym, podmokłym terenem. Z góry i boków w zasadzie niewidoczne, dostrzegalne było tylko od spodu. Korzystając z nieobecności dorosłych ptaków, błyskawicznie wznieśliśmy szałas nieopodal, dobrze wkomponowując go w otoczenie, maskując gęsto ulistnionymi gałęziami i czym prędzej oddaliliśmy się. W kolejnych dniach okazało się, że lęg stanowią dwa, mocno już wyrośnięte i w pełni opierzone młode. Znalezisko to ucieszyło mnie ogromnie, bo trzmielojad jest skrytym i milczącym ptakiem, przez co jeszcze trudniejszym do wykrycia. Było to zaledwie drugie moje gniazdo trzmielojada w życiu. Pierwsze fotografowałem lata temu, z nieżyjącym już niestety Arturem Taborem. Korzystaliśmy wówczas z jego autorskiego, nadrzewnego domku-czatowni, którego wyniesienie i zmontowanie na drzewie zajęło cały dzień. Z użyciem całej masy ciężkiego ekwipunku - samochodu, drabin, lin, bloczków wyciągowych, wsporników etc. Ale mieliśmy dużo czasu, bo tamten lęg był jeszcze na wczesnym etapie.

Zdawałem sobie sprawę, że te młode, opuścić mogą gniazdo lada moment, bo połowa sierpnia to późna pora roku, nawet dla trzmielojada. Pohamowując swoje zapędy, dopiero trzeciego dnia zrobiłem im sporo zdjęć. Niestety wszystkie z ziemi, zadartym w górę teleobiektywem, jednym słowem nic dobrego... Poza tym ileż można fotografować tę samą głowę wystającą z gniazda? Musiałem dopaść dorosłego! A ten pojawiał się z rzadka, najwyżej 3-4 razy dziennie, nagle i cicho jak duch, a przy tym dosłownie na parę sekund, bo dostarczywszy pokarm - natychmiast odlatywał. Wykonanie dobrego ujęcia w tych warunkach i z tej perspektywy, było mało prawdopodobne, wręcz nierealne. Zwabić ptaka na ziemię było nie sposób. Skąd niby miałbym wziąć gniazdo dzikich os czy szerszeni? Pomijając fakt, że bez uniformu pszczelarza nie odważyłbym się przebywać w jego pobliżu... Przestawianie czatowni, a tym bardziej zbudowanie nowej, nadrzewnej, także nie wchodziło w grę. Choć czas naglił, nie mogłem niepokoić ptaków i ryzykować przedwczesnego opuszczenia gniazda. Postanowiłem wtedy wypróbować system, którego podstawy teoretyczne i sprzętowe opracowałem jeszcze zeszłej zimy. Wysoko na drzewo rosnące kilka metrów od olszy z gniazdem, powędrował, zatem aparat, wyposażony w odbiornik radiowy do wyzwalania migawki oraz nadajnik obrazu wideo. Obydwa te urządzenia były wielkości pudełka zapałek, a całość wraz z dodatkowym akumulatorkiem zmieściła się w maleńkiej torbie. W szałasie na ziemi rozsiadłem się wygodnie, z wyzwalaczem migawki, odbiornikiem obrazu oraz monitorkiem LCD. Kiedy tylko włączyłem zestaw i ujrzałem na sporym ekranie podgląd z gniazda trzmielojadów - oniemiałem prawie z zachwytu! Wszystko było widać jak na dłoni, ostro, wyraźnie i w kolorze, a obiektyw znajdujący się nieco nad poziomem gniazda, dawał wreszcie należytą perspektywę. Gra świateł przebijających przez listowie, tworzyła niesamowity, magiczny klimat. Co prawda dziwnie poczułem się dzierżąc w ręku tylko mały wyzwalacz i kolorowy monitorek, zamiast jak zwykle aparat z teleobiektywem na statywie - ale szybko pochłonęła mnie intymność tej obserwacji. Wyczekując odpowiedniego momentu, chwilami czułem się, jakby to sam sir David Attenborough wyświetlał mi swój premierowy film, tyle że bez słowa komentarza...

W ciągu ponad tygodnia napatrzyłem się na swoje trzmielojady do woli. Trzeciego dnia gniazdo opuścił nagle jeden z młodych i od tej pory koczował po okolicy. Po prostu owego ranka niespodziewanie wyskoczył, rozwinął skrzydła, poleciał i tyle go widziałem. Młody, który pozostał, też coraz częściej znikał mi z pola widzenia. Wchodził na konary rosnące obok, albo nad gniazdem i tam intensywnie machał skrzydłami. Od kiedy został sam, rodzic też coraz rzadziej się pojawiał i głównie po to, aby cichym nawoływaniem wywabiać marudera. Znaczna część jego wizyt odbywała się poza zasięgiem moich oczu oraz aparatu, gdy dokarmiał młodego, który jako pierwszy opuścił gniazdo. Mogłem tylko słyszeć szum skrzydeł i potrącanych liści. Przez cały ten czas nie widziałem ani razu samicy przynoszącej pokarm. Wyglądało na to, że cały obowiązek wyżywienia potomstwa spadł na ojca. Czekałem cierpliwie na wymarzony moment, ale godziny bezczynności, panująca tutaj wilgoć, żar lejący się z nieba, pot spływający mi na oczy oraz tysiące wściekłych komarów, dekoncentrowały mnie w końcu na tyle, że parokrotnie przegapiłem przylot dorosłego samca. W tym także z pięknym plastrem w szponach, pełnym czerwi. Kiedy się opamiętałem, w kadrze zostawała tylko bujająca się gałązka, poruszona przez odlatującego ptaka, a na karcie pojawiało kolejne puste ujęcie... W końcu, dosłownie ostatniego dnia, tj. tego, w którym drugi młody ostatecznie wyleciał, udało mi się wykonać kilka lepszych zdjęć, które tutaj prezentuję. Nie są to może fotografie konkursowe, ale dla mnie najistotniejszym jest to, że wykonane zostały z daleka, tj. przy minimalnym zagrożeniu i ingerencji w życie płochliwych ptaków. A mój system sprawdził się znakomicie, mimo że był jeszcze we wczesnej fazie beta-testów.

Przy tej okazji chciałbym podzielić się zdobytą wiedzą i doświadczeniem na temat takiej techniki fotografowania. Jest ona dostępna dla każdego z nas, po niewielkim uzupełnieniu posiadanego sprzętu o niezbyt kosztowne akcesoria. Jest to fascynująca i niezastąpiona technika nie tylko przy fotografiach "gniazdowych" (które z uwagi na wysokie ryzyko utraty lęgu - zdecydowanie odradzam mniej doświadczonym fotoprzyrodnikom), ale i w niezliczonej ilości przeróżnych wypadków. Na szczególne podkreślenie zasługuje przede wszystkim fakt, iż jest to metoda najmniej inwazyjna i niosąca najmniejsze ryzyko wyrządzenia szkody w przyrodzie. Przydaje się też wszędzie tam, gdzie jest zbyt mało miejsca, aby zmieścić się z klasycznym zestawem, lub gdy nie ma jak i kiedy postawić ukrycia, albo dłuższe przebywanie jest zbyt niewygodne czy niebezpieczne dla fotografującego. Znakomicie zatem sprawdzi się w grząskim, bagiennym terenie, w którym fotograf zapadałby się wraz ze sprzętem, na wodzie, wysokim drzewie, stromej skale, w trzcinowisku i we wszelkich innych, trudno dostępnych miejscach. Na rozległym tokowisku, na pustej plaży lub nłące, na noclegowisku (np. żurawi), przy zimowej padlinie, w błotku z żerującymi ptakami siewkowatymi - możliwości zastosowań są nieograniczone.

Dodatkową zaletą jest fakt, że przy zdalnym wyzwalaniu migawki, możemy stosować znacznie dłuższe czasy naświetlania, niż w przypadku fizycznego naciskania spustu, dzięki wyeliminowaniu wstrząsów spowodowanych dotykaniem korpusu. Kolejną zaletą jest możliwość stosowania obiektywów o krótszej ogniskowej, a nawet szerokokątnych. Przez to, że aparat może znajdować się znacznie bliżej ptaków, odpada konieczność stosowania dużych i ciężkich teleobiektywów. Możemy zatem uzyskać nietypowe ujęcia, o ciekawej perspektywie i niespotykanej głębi ostrości.

Nie do przecenienia jest także niesłychana wygoda, jaką zyskujemy. Sami będąc niewidzialnymi dla naszych fotograficznych obiektów pożądania, możemy obserwować i fotografować je z bezpiecznego dystansu, w cieple i komforcie, z samochodu, łodzi, leżaka, śpiwora, czy wreszcie klasycznej, ale oddalonej czatowni, która nie musi już zakłócać krajobrazu w miejscu przebywania naszych "aktorów".

Fotografowanie tą metodą, nie odbiega niczym od tradycyjnych metod. Dobrze jest jednak ustawić aparat w priorytet czasu lub przysłony, żeby automatyka utrzymywała wybraną ekspozycję, rekompensując zmieniające się warunki oświetleniowe. Pozostawiając aparat w wybranym miejscu, warto osłonić go jakimś daszkiem na wypadek niespodziewanego deszczu. Może to być specjalny pokrowiec przeciwdeszczowy ze sklepu z akcesoriami foto, ale też np. pudełko po lodach, obrócone do góry dnem. Lub jak w moim przypadku - fragment rękawa kurtki przeciwdeszczowej w maskujących kolorach. Mając na uwadze długość takiej zasiadki, należy również zadbać o dodatkowe zasilanie, zawczasu podpiąć jakiś grip z bateriami czy power-bank o mocy wystarczającej na całą sesję, a najlepiej cały dzień. Fotografując w zimie, można korpus i baterie włożyć w jakiś ocieplacz. Prosty pokrowiec na rzepy, wypełniony warstwą pianki ocieplającej znacznie przedłuży żywotność baterii na mrozie, a ciepło wytwarzane przez pracującą elektronikę nie zostanie wówczas zmarnowane. Konieczna będzie też duża karta pamięci, o pojemności wystarczającej do planowanej liczby ujęć, plus jakiś zapas na wypadek niespodziewanej akcji. Wszystko to zwolni nas z konieczności ponownego pojawiania się przy aparacie, a tym samym niepotrzebnego niepokojenia, czy wręcz wypłoszenia fotografowanych ptaków.

Trzmielojad (Pernis apivorus)
Pierwszy odważny ˆ© Waldemar Krasowski

W ostatnim roku pojawiło się kilka różnych rozwiązań w tym zakresie, zarówno dla użytkowników Canona, Nikona, Sony, Panasonica, jak i niemal każdej innej lustrzanki cyfrowej czy bezlusterkowca. Z technicznego punktu widzenia, metody zdalnego sterowania aparatem możemy podzielić na 4 kategorie, w zależności od sposobu podłączenia i związanej z tym funkcjonalności. Pomijam tutaj połączenia przewodowe, aczkolwiek potrzebne nam będą krótkie, powiedzmy 15-20cm kabelki. Mamy tu następujące opcje:

Pilot na podczerwień (IR)
migawkę aparatu wyzwala promień w podczerwieni z pilota IR, podobnie jak przy obsłudze domowego TV. Wadą jest słaby zasięg (do paru metrów) i ograniczona do minimum funkcjonalność. Część aparatów posiada wbudowany odbiornik podczerwieni, do pozostałych będziemy musieli dokupić dedykowany dla konkretnego modelu;

Pilot radiowy
w większości aparatów można wyzwalać migawkę za pomocą pilota na fale radiowe. Zestaw taki składa się z nadajnika i odbiornika, gdzie odbiornik podłącza się kabelkiem do gniazda "remote" aparatu. Zestawy nawet chińskiej produkcji, dedykowane dla poszczególnych korpusów, kosztują ok. 20 USD i oferują zasięg do ok. 150m, ale z podobnie ograniczoną funkcjonalnością jak w przypadku IR. Bonusem jest, że na pilocie możemy wybierać tryb migawki: zdjęcia pojedyncze, seryjne lub tzw. bulb (dowolnie długi czas otwarcia migawki). Wydarzenia na scenie śledzimy wtedy przez lornetkę, albo lunetę.

Systemy adaptowane ze zdalnie sterowanych modeli RC (Radio Controlled)
zapewniają wyzwalanie migawki i podgląd obrazu na żywo, dzięki urządzeniom pracującym na falach radiowych, stosowanych w modelach zdalnie sterowanych. Zestawy takie oferują ogromny zasięg (od kilkuset metrów do nawet 6-10km) w otwartym terenie. Aby podglądać obraz, aparat musi posiadać funkcję Live View oraz aktywne wyjście AV lub HDMI. Musimy zapewnić też dwukierunkową komunikację radiową, tzw. „up-link” do wysłania z nadajnika radiowego sygnału wyzwolenia migawki, oraz „down-link”, do strumieniowego wysyłania obrazu widzianego przez aparat. Kontrolowanie migawki uzyskuje się przez podłączenie kabelkiem do gniazda "remote" aparatu specjalnego mini kontrolera. Sygnał wyzwolenia migawki przesyłany jest do tegoż kontrolera z odbiornika radiowego podłączanego do aparatu. Obraz widziany przez aparat wyprowadzany jest kabelkiem AV lub HDMI do nadajnika video i dalej przesyłany radiowo do nas, tj. do odbiornika, skąd kolejnym (krótkim) kabelkiem trafia na nasz monitor. System ten oferuje bardzo duże możliwości, ale z uwagi na brak gotowych rozwiązań - zalecany raczej dla majsterkowiczów i elektroników;

Smartfon lub tablet z Androidem
na koniec zostawiłem system zyskujący coraz większą popularność pośród posiadaczy urządzeń mobilnych z Androidem (tj. tabletu lub smartfona), będących użytkownikami Canona lub Nikona. To świetne rozwiązanie nie tylko dla wszystkich posiadaczy korpusów wyposażonych w WiFi, ale także tych bez WiFi, a mających możliwość sterowania przez gniazdo USB. Zapewnia największą funkcjonalność i wystarczający zasięg, wynoszący 15-20m. Dwukierunkowa komunikacja odbywa się tutaj z wykorzystaniem sieci WiFi (mini-sieci prywatnej, tworzonej z naszego aparatu i smartfona lub tabletu) dzięki odpowiednim aplikacjom na Androida. Aparatem sterujemy wówczas niemalże tak, jakbyśmy go mieli w rękach (kontrola ostrości, ekspozycji, przysłony, czasu, ISO, WB, zoom, etc.) z jednoczesnym podglądem obrazu na żywo (korpusy z Live View) na ekranie tabletu/smartfona. W większości przypadków zdjęcia mogą być automatycznie wysyłane na nasz tablet/smartfon, lub zdalnie przeglądane, kasowane, albo wysyłane do Internetu itp.

Dla posiadaczy korpusów Canona lub Nikona bez wbudowanego modułu WiFi, ale dających się sterować przez USB, można dokupić któryś z gotowych systemów, jak np. CamRanger czy Weye Feye. Systemy te kosztują w granicach 300USD, ale za ułamek tej kwoty można nabyć zbliżony interfejs WiFi/USB, jak choćby WU-1a/1b (dedykowany dla Nikona, ale pracujący równie dobrze z Canonem), a także tzw. Anroid TV Stick, lub kieszonkowy router WiFi z gniazdem USB - polecany model to TL-MR3040 firmy TP-Link (na nim także bazuje system CamRanger) i zmodyfikowanie tych urządzeń przez samodzielne wgranie alternatywnego firmware’u dostępnego w sieci. W razie konieczności, zasięg działania takiego interfejsu możemy zwiększyć, dodając „po drodze” przenośny router „kieszonkowy”. Na rynku występują one pod nazwą "travel router AP" i mają zazwyczaj wbudowaną baterię pozwalającą na kilka godzin pracy bez doładowywania.

Możliwości zdalnego sterowania naszymi aparatami jest coraz więcej, a nowe pomysły wyrastają ostatnio jak przysłowiowe grzyby po deszczu. Pojawiają się także projekty zdalnie sterowanych głowic, poruszających aparatem w pionie i poziomie. Nie byłem w stanie prześledzić wszystkich nowinek i proponowanych rozwiązań, dlatego bliżej zainteresowanych tym tematem odsyłam do przepastnych zasobów Internetu. Nie było także moją intencją napisanie poradnika technicznego krok po kroku, a jedynie zwrócenie uwagi na nowe, wspaniałe funkcje, które dzięki najnowszym technologiom możemy wykorzystać w ptasiej fotografii. Czyż oglądanie kadru na 10-calowym tablecie, lub choćby smartfonie, nie jest o niebo przyjemniejsze od oglądania go na 3-calowym ekraniku aparatu? Czyż nie lepiej, wygodniej oraz taniej będzie ukryć gdzieś aparat, zamiast budować dość okazałe jednak czatownie, zdolne pomieścić fotografującego z całym niezbędnym ekwipunkiem? Zyska na tym i przyroda, i my, jej miłośnicy.

Zachęcam do eksperymentowania i życzę szanownym czytelnikom wyjątkowo udanych kadrów, wykonanych tą techniką. Dostarcza ona nowych, wspaniałych wrażeń i pozwala wykonać zdjęcia, których innym sposobem często nie udałoby się. Zapewniając przy tym fotografowanym ptakom maksimum bezpieczeństwa i spokoju. A wszakże to powinno nam zawsze przyświecać - na pierwszym miejscu bezpieczeństwo naszych ptaków, na drugim dopiero wykonanie im zdjęć.