Była połowa marca 2013 r. Śnieg w Puszczy Solskiej całkowicie już stopniał i zapowiadała się wczesna wiosna, a więc i wczesne toki głuszców. Postanowiłem, że w tym roku rozstawię czatownię trochę wcześniej, niż zwykle. Jednak, jak się później okazało, nie był to najlepszy pomysł, bo pod koniec marca zima zagościła na nowo. Tym razem spłynęła znacznie hojniej otulając grubą warstwą śniegu puszczę. W ciągu dwóch dni pojawiła się czterdziestocentymetrowa pokrywa białego puchu nie tylko na Roztoczu i w jego okolicach. Drzewa uginały się pod ciężarem śniegu. Z tego właśnie powodu zaplanowany na początek kwietnia urlop nie zapowiadał się ciekawie - miałem przecież obserwować toki głuszców. A tu aura nie taka! O tej porze roku?! Wiosna tylko w kalendarzu… Darmo szukać jej w naturze… Za oknem śnieg po kolana i ciągle minusowa temperatura.

Mimo niesprzyjających warunków postanowiłem jechać na ten od dawna wyczekiwany i wymarzony urlop właśnie do puszczy - na tokowisko. Wybierałem się w drogę z przekonaniem, że im gorsza będzie pogoda, tym ciekawsze okażą się zdjęcia. Załadowałem sprzętem po sam dach moją terenówkę i ruszyłem w stronę Puszczy Solskiej. Gdy dotarłem na skraj lasu, okazało się, że leśne drogi są w ogóle nieodśnieżone. Ta sama warstwa puszystego i sypkiego śniegu leżała i tutaj. Pomyślałem wtedy, że to niestety koniec mojej podróży. Jednak nie byłbym sobą, gdybym chociaż nie próbował dotrzeć do celu. Włączyłem więc napęd na cztery koła, wziąłem lekki rozpęd i ruszyłem pełnym gazem na leśną utwardzoną drogę. Ku mojemu zdziwieniu - dało się jechać! Pokonałem w ten sposób 15 km drogi. I wszystko byłoby w porządku, gdybym nie musiał od czasu do czasu zatrzymywać się. W takich sytuacjach zmuszony byłem cofać i znowu ruszać z rozpędu do przodu. Jednak na mej drodze pojawiło się wzniesienie i wówczas wóz odmówił posłuszeństwa. Po prostu stanął i dalej ani rusz! To był koniec jazdy. Pozostało mi spakować do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyć z „buta”.

Do tokowiska pozostało ok 5 km nieprzetartego szlaku. Robiło się ciemno, więc pomyślałem, że to dobrze, bo i tak wieczorem nie można wchodzić na tokowisko, ponieważ można spłoszyć „zapadające” głuszce. Są bowiem dwie bezpieczne pory, w których można bez płoszenia owych ptaków wejść na tokowisko - jest to środek dnia albo właśnie noc. Ten odcinek drogi pokonywałem żółwim tempem. Jednak najtrudniejszy do przejścia został jego końcowy fragment. Ostatnie 500 m trzeba było przedzierać się przez torfowisko, które prawie nigdy nie zamarza. Gdy się wchodzi na nie w zimie, jest miękko i nigdy nie wiadomo, jak głęboko człowiek ugrzęźnie - do kolan, do pasa, czy może zapadnie po szyję? Na szczęście tym razem nogi grzęzły tylko do kolan.

Gdy w końcu dotarłem na miejsce, a przynajmniej tak mi się wydawało, była już noc. Gwieździste niebo rozświetlało tu i ówdzie leśny mrok, biel śniegu odbijała niewielkie ilości światła podświetlając nieco okolicę. Nie szedłem więc po omacku. Po mojej budzie nie było ani śladu, wszystko wokół było białe. Straciłem już pewność siebie i nie wiedziałem, czy to jest na pewno to miejsce, do którego miałem dotrzeć. Po chwili zorientowałem się jednak, że buda jest, tyle tylko, że pod naporem ciężkiego śniegu po prostu zawaliła się. Nie pozostało mi więc nic innego, jak zabrać się za jej odkopywanie i rozpoczęcie budowy od nowa. Nie było to jednak proste z powodu połamanego stelaża. Ale taśma i kilka gałęzi załatwiły sprawę. Moja czatownia nie wyglądała jak nowa, ale najważniejsze teraz było to, że stała i można było się w niej ukryć. Pozostało już tylko wpakować się z całym dobytkiem do środka, rozstawić aparaty na statywach i schować się w cieplutkim śpiworze. Nocy nie pozostało już za wiele, ale wyczerpany wędrówką zasnąłem w mgnieniu oka.

Ranek obudził mnie trzaskającym mrozem. W nocy nie odczuwałem zimna rozgrzany marszem i naprawą czatowni, teraz jednak mróz dawał się ostro we znaki. Ciężko było się przełamać, by wystawić choć czubek nosa ze śpiwora. Jednak, gdy usłyszałem krechtanie głuszca, wyskoczyłem z niego jak poparzony. Przyłożyłem oko do siatki maskującej i zobaczyłem go. Siedział na sośnie nie dalej jak 50m ode mnie, jednak nie tokował, tylko zakrechtał kilka razy, poskubał igiełki i sfrunął na ziemię. Niestety, w gęstym lesie i oczywiście poza zasięgiem obiektywu. To było wszystko, co zobaczyłem tego dnia. Kilka następnych było podobnych - koguty były, ale zawsze nie tam, gdzie trzeba. A to za krzakiem, a to za budą - ciągle coś nie tak. Czatownia stała trzeci rok w tym samym miejscu. Ustawiłem ją na skraju otwartej polanki, na której w poprzednich latach tokował jeden z najmocniejszych kogutów. Jednak w tym roku, jak się okazało, nie pojawił się.

Uznałem, że powodem była iście zimowa aura. I że nie wszystkie tokowiki w tym samym czasie przylatują na tokowisko. Pamiętałem, że "mój" kogut był zawsze jednym z pierwszych, więc uświadomiłem sobie, że zszedł ze sceny i go już więcej nie będzie. Na ogół w takich przypadkach jakiś inny, młodszy kogut przejmuje terytorium tego poprzedniego, ale jak zwykle - wymaga to czasu. Czekałem więc przez kolejne dni, ciągle jednak było dużo śniegu i tokowisko nie mogło rozkręcić się na całego. W ogóle nie pojawiały się kury, a zatem koguty tokowały słabo i krótko. Były też dni, kiedy wcale nie tokowały. Minęło 10 z szesnastu dni mojego urlopu, a ja miałem tylko kilka zdjęć dokumentacyjnych, na których ledwo można było rozpoznać, że jest to głuszec.

Głuszec (Tetrao urogallus)
Może pozował? Głuszec (Tetrao urogallus) ˆ Marcin Lenart

Kolejnego jednak dnia, a był to jedenasty kwietnia, niespodziewanie jeden z samców wyszedł na moją polankę, na której było jeszcze ok 20 cm śniegu. Robiłem zdjęcia tokującemu ptakowi właśnie w takiej scenerii, jednak słońce było już wysoko i nie wyszły one tak, jakbym sobie tego życzył. Kolejne trzy dni minęły znów tylko na obserwacjach. Zero zdjęć! Czas w budzie dłużył mi się niemiłosiernie, a frustracja z braku jakichkolwiek fotek sięgnęła zenitu. Ostatecznie na dwa dni przed końcem urlopu postanowiłem przenieść czatownię w inne miejsce. I to był strzał w dziesiątkę. Pierwszy świt w nowym miejscu. Wstałem, jak zwykle, jeszcze przed wschodem słońca i czekałem. Wpatrywałem się w ośnieżony pejzaż, czekając na głuszca, jak na zbawienie. Czas dłużył się niemiłosiernie. W końcu pojawił się kogut. Wskoczył na przewróconą sosnę i zaczął krechtać. Odległość była idealna. Zrobiłem więc serię zdjęć, a kogut ciągle krechtał bez opamiętania. Postanowiłem nakręcić filmik. Najpierw jeden, potem drugi. Ptak ciągle siedział na sośnie i czuł się zupełnie swobodnie. Był w centrum swojej areny i wszystko wskazywało na to, że nie miał pojęcia o moim istnieniu. A może pozował? Kto to wie?

Był 16 kwietnia. O tej porze w poprzednich latach zwijałem czatownię, bo kończyły się toki. Ten rok był jednak zupełnie inny. Wyglądało na to, że tokowisko się dopiero rozkręcało. Robiło się coraz cieplej. Resztki śniegu topniały w oczach i pojawiły się pierwsze kury. A ja nie mogłem pogodzić się z tym, że kończył mi się urlop. Musiałem wracać do pracy, a wymarzonego zdjęcia ciągle nie było. Jechałem do domu z wielkim niedosytem i lekkim rozczarowaniem. Pomimo wszystko postanowiłem, że tak łatwo nie odpuszczę. W pracy dogadałem się z kolegami (chyba mnie rozumieją, choć czasami wydaje mi się, że moje hobby traktują niekiedy z przymrużeniem oka) i zamieniliśmy się na służby. Dzięki temu udało mi się wygospodarować kolejne dwa dni na wyjazd. Jak się potem okazało, właśnie te dwa dni były naprawdę wyjątkowe: głuszce tokowały do dwunastej w południe i to przed samym obiektywem. Aż trudno uwierzyć! Szok! Od czasu do czasu szczypałem się w policzek, czy to nie sen. Aparaty po prostu nie stygły. Zrobiłem setki zdjęć. Ale jedno już po wstępnej selekcji wydawało mi się ciekawe, bo inne, niż wszystkie. Ne widziałem do tej pory zdjęcia głuszca z podobnym cieniem na skrzydle. Wydało mi się takie oryginalne. Jak się później okazało, nie tylko mnie.