Sóweczka (Glaucidium passerinum) | © Grzegorz i Tomasz Kłosowscy |
Nie wiem, czy to nie hańba przyznać się do czegoś takiego. Czy to nie wstyd... Do czego? Ano do tego, że się oberwało po głowie. Niby nic takiego, każdy facet tego doznał od innych facetów. Ale dostać baty od istoty nie większej od piłki tenisowej, baty sprawiedliwe, na które się w pełni zasłuzyło? No, nie wstyd?
W miarę, jak przewodnik prowadził nas przez puszczę, las stawał się coraz dzikszy i surowszy. Jakby coś zapowiadał. Świerki coraz liczniej pokazywały drapieżne pazury suchych gałęzi, a sztuki martwe i leżące przywodziły na myśl szkielety. Drzewostan coraz bardziej był nierówny, rachityczny, straszący wykrotami, zastawiający drogę płotami posuszu. Świerk, do którego doprowadził nas przedwodnik, tu i ówszie poobdzierany z kory, popłakujacy strugami żywicy i pochylony, też nie wyglądał okazale.
- Widzicie? - zapytał nasz leśny wodzirej. No, niby widzimy, rośnie drzewo...
- Ale tam, wysoko, dziupla...?
- No, tak – potwierdzamy, ale przewodnik czując, że nadal nie widzimy tego, o co chodzi, podnosi patyk, wskazuje.
No rzeczywiście, jest – niepozorna, obrysowana zeschłą żywicą, raczej wygląda w pierweszej chwili na odstający sęk niż na zagłębienie. Musi być stara, dzięcioł odkuł ją pewnie z parę lat temu – może rzadki trójpalczasty, bo jaki inny chętnie kuje w świerku?
- One tu mieszkały rok temu, wiem, że teraz też są! - informuje nasz ornitolog. Mówi to nie o dzięciole, ale o najmniejszej z polskich sów.
Sóweczka (Glaucidium passerinum) | © Grzegorz i Tomasz Kłosowscy |
Wiemy, że umie świetnie naśladować jej głos, bo już nam tę sztuczkę demonstrował. Ale teraz ani się kwapi. Jesteśmy z resztą w strefie ochronnej otaczajacej dziuplę, a mającej promień 50 m wedle przepisu dla tego gatunku ptaka. Jeszcze wprawdzie nie wiadomo, czy para ptaków założy tu gniazdo tym razem, więc strefa właściwie nie jest aktualna, ale wszystko wskazuje, że parka sów już tu rezyduje i do lęgu dojdzie. Nasz mentor, mający stosowne zezwolenia jako prowadzący monitoring badacz, zabrał nas tu pod warunkiem, że zachowamy się przyzwoicie. Obiecujemy to i staramy się, jak możemy, a na razie nikomu z nas nie świta pytanie – czy równie przyzwoicie zachowa się właściciel czy raczej właścicielka rewiru?
Nasłuchujemy. Gdzieś tam w koronach popiskują sikory, swą trochę syczącą, a trochę trelującą zwrotkę powtórzyła zięba. -O, słyszycie!? - zasygnalizował nagle nasz towarzysz. Spośród świerkowych chrustów dobiegł głos ni to sikory, ni gila – jakby ktoś lekko dmuchał w metalową łuskę od naboju. Głos niepozorny, trzeba o nim wiedzieć, żeby go zauważyć. Ale my chcemy nie tylko słyszeć, ale widzieć i fotografować. Teleobiektywy już ciążą w rękach, a trzeba teraz dzierżyć je mocno. Nasz skrzydlaty bohater najwyraźniej jest tuż-tuż.
Sóweczka (Glaucidium passerinum) |
© Grzegorz i Tomasz Kłosowscy |
Nagle jakiś lekki, ale wyczuwalny podmuch szarpnął resztkami mojej zmierzwionej czupryny. - Jest, jest !– zawołali jednocześnie pozostali uczestnicy wyprawy. - No, widzisz, tam!
Dłuższą chwilę wbijałm wzrok w plątaninę leśnego sklepienia, pokreślonego licznymi suchymi gałęziami świerków. Tu i ówdzie prześwitują pomiędzy nimi okienka nieboskłonu i nagle w jednym z nich dostrzegam niewielką ciemną postać. Wygląda trochę jak większa narośl na gałęzi. Chwycona w pole widzenia trzysetki, ukazuje swą urodę. Tak, to ona, najmniejsza nasza sowa! Wśród pokracznie krzywych gałęzi i pęków suchego chrustu wygląda aż nierealnie. Jakby była wziętą z wystawy sklepu z zabawkami szmacianą lalką w kropki, uszytą ku uciesze dzieciarni, i to uszytą przez wcale utalentowane ręce. Widok ogłupia mnie na chwilę, ale nim palec zdąży wyczuć guziczek spustu migawki, sowi kształt nagle zaczyna rosnać i zmieniać się w nieostrą plamę. Ptak wystartował prosto w stronę obiektywu, wypełnił nieostrą plama kadr i w tejże sekundzie przemknął nad aparatem. Poczułem tym razem chłodny podmuch nad wieńczącą czubek mej szanownej głowy łysiną i tyle.
Odwracam się jak automat, znów wzrokiem czeszę korony. Jest! Tym razem niżej, na suchej gałęzi, naprężona w gotowości do kolejnego ataku. Rusza! -Bźźźźźź – bźźźźźź, bżżżżżż – bźźźźźź... - wygrywa swą beznamiętną piosenkę włączony autofokus. Ale migawka milczy, nie złapałem ostrości, choć mój krewki mały model leciał, jak i poprzednio, wprost na mnie. W takiej sytuacji najłatwiej jest uchwycić ptaka w chyżym locie, najłatwiej też ustawić nań ostrość. Wiem o tym z wieloletnich prób i na ogół smętnych w skutkach doświadczeń. No więc znów szukam pierzastego napastnika wśród gałęzi, by ponowić akcję. Tym razem moim poczynaniom niechętnie przypatruja się dwie pary oczu: sowy i przewodnika. Bowiem takie naprzykrzanie się ptakom nie jest akceptowane, to może być już granica dopuszczalnej normy, która zabrania fotografować ptaki sposobem wywołującym ich celowe płoszenie. No, ale jeżeli ktoś nas atakuje, czujemy się ofiarami i to gdzieś tam w środku nas usprawiedliwia: nie boi się, szarżuje, to czym się przejmować...
Sóweczka (Glaucidium passerinum) | © Grzegorz i Tomasz Kłosowscy |
Jednak do następnej próby nie dojdzie. Ptak znika w koronach, a stamtąd dochodzi jakiś delikatny, choć ożywiony trzepot i oto wśród chrustu pojawiają się teraz dwie sowy. Ta druga – to samiec. Ugania się za swą połowicą i próbuje przystąpić do kopulacji. W ten sposób ptasie samce nieraz dają do zrozumienia ociągającym się małżonkom, że trzeba wrócić do wysiadywania albo przynajmniej strzec domu, a nie fruwać. U sóweczek jednak to ona ma – jak wyjaśnia nasz ornitolog – decydujący głos w układzie partnerskim. Gdy np. w okresie karmienia piskląt samiec ma czelność przybyć na próg dziupli bez zdobyczy, zostaje ostro pogoniony. Bywa, że biedak leci wtedy do spiżarni, którą sóweczki urządzają w różnych zakamarkach rewiru gromadząc resztki niezjedzonych wcześniej ofiar, coś stamtąd podkrada i przynosi jako rzekomo świeżą zdobycz, by tylko uniknąć manta.
Sóweczka (Glaucidium passerinum) |
© Grzegorz i Tomasz Kłosowscy |
Teraz gospodyni rewiru bez pardonu odgania zalotnika, bo nie w głowie jej amory, gdy intruzi są tak blisko. Z wysokości swej „grzędy” wciąż nas lustruje, teraz już chyba raczej z zaciekawieniem: co to za dziwolągi – nie uciekają przed atakiem, same nie atakują, do złowienia i zjedzenia też to-to nieprzydatne... My również, już uspokojeni, celujemy obiektywami w śledzący nas obiekt. Dotarło do nas, że ze zdjęć latającego ptaka nici, za ciemno tutaj, by zastosować odpowiednią migawkę, autofocus wśród tej mrocznej szarzyzny też nie daje rady... W takiej chwili z myśliwych, polujących aparatem na dynamiczne sceny, stajemy się starannymi fotografami. Zaczynamy dostrzegaćć mimikę modela, wyraz oczu, plastykę światła, rysunek tła - to wszystko, co sprawi, że nie zdobędziemy może trofeum, ale uzyskamy obraz. Tło zaś tu akurat nie zachwyca: suche patyki i kikuty wyglądają w powiększeniu jak druty, o ile nie pręty zbrojeniowe. Za dużo pstrokacizny, tworzonej przez połyskujące między igliwiem niebo. Ale model nadrabia to pozą i spojrzeniem. Zaaferowany, stroszy lekko piórka na głowie, przez co przyjmuje ona kształt trapezu. Sowa to mruży oczy, to przekrzywia głowę, jakby myślała: jakie wy tu zdjęcie mi z ręki przy tych ciemnościach zrobicie?
Odruchowo porównujemy fionezyjny rysunek jej upierzenia z naturalną grafiką kory świerka, na którego gałęzi siedzi. Takie porównywanie - to też typowy, przez lata ukształtowany odruch fotografa, który chce jak najlepiej wydobyć modela z tła, ale jednocześnie dobrze go osadzić w przyrodniczym otoczeniu. I oto, jakby o tym wiedząc, maleńka sowa przesiada się na gałąź odstającą od pnia w nasza stronę, przez co jest widoczna na tle kory drzewa jak modelka na ściance. Teraz widać, jak jest do swego naturalnego otoczenia dopasowana. Widać ją, a zarazem... prawie jej nie widać. Na sczęście zza pnia wymyka się łaskawy promyk słońca, które na chwilę wyjrzało zza chmurki i ładnie, choć tylko leciutko, obrysowuje postać ptaka. Zdjęcie zyskuje plastyczność, a zarazem opowiada o tym, w jakim półmroku żyje nasza krewka bohaterka.
Sóweczka (Glaucidium passerinum) | © Grzegorz i Tomasz Kłosowscy |
Tymczasem przewodnik daje znak do odmarszu - dość już tu wprowadziliśmy zamieszania. Odchodzimy z poczuciem, że sowa nieco wystrychnęła nas na dudków, a może i trochę nastraszyła... A tak przy okazji – to kiedyś już ten ptak wystawił mnie na lekkie pośmiewisko. A raczej – jego nazwa. Otóż tłumaczka, przekładająca tekst naszego albumu na angielski, słowo sóweczka zrozumiała jako zdrobnienie, a nie nazwę gatunku, a ja nie uprzedziłem jej o tej językowej pułapce. Była wprawdzie biologiem, ale nie ornitologiem, bo tylko oni znają tego ptaka z nazwy, więc przetłumaczyła ją jako „owlet” - sowiątko, sowi dzieciak. Tymczasem angielska nazwa ptaka to Pigmey owl! Przypomniałem to sobie teraz, masując lekko zadrapaną łysinę i myśląc: ładny mi Pigmej, ładne mi sowiątko...