… czyli nudna opowieść niedzielnego poranka.

Tak się w tym roku ułożyło, że praca pochłonęła wszelki dostępny czas na fotograficzne wschody słońca. Minęło ładnych kilka tygodni od ostatniego zrywania się w środku nocy, opuszczania ciepłego łóżka, żeby dla tych kilku ujęć upaprać się w błocie po uszy. Splot wypadków, bezsenna noc i śmierć kolegi, zafascynowanego zresztą fotografią przyrodniczą, zmotywowały mnie na tyle, że w końcu postanowiłem wyruszyć w teren w sobotnią noc. Brak planu, brak snu, aż w końcu zasnute chmurami niebo wpędziło mnie jednak z powrotem w ciepłe łóżko. Plan „foty” przekładamy na niedzielny świt. Wspomniany wypadek Maćka przypomniał mi o miejscu, w które miałem zabrać go tego lata – Zalew Rzeszowski.

W takich miejscach jak to, niedziela nad ranem to specyficzny czas. Na jeszcze ciemnych ulicach mieszają się ze sobą ci co jeszcze nie śpią i ci co już powstawali. Wokół szwendają się niedobitki (czy raczej niedopitki) sobotniej nocy. Mijam śpiących po przystankach, którzy nie mogą zakończyć soboty i świeżo przebudzonych wędkarzy, pędzących na ulubione miejsca. Powoli, bez pośpiechu dojeżdżam nad brzeg. Zapach niedogaszonego grilla i odgłosy ostatnich niepokonanych, mieszają się z wilgotnym powiewem znad wody i kumkaniem żab.

Rybitwa rzeczna (Sterna hirundo)
Rybitwa rzeczna (Sterna hirundo) © Michał Kut

Na zalewie jeszcze półmrok. Biała kołderka nocnej mgły okrywa taflę wody. Jaśniejące czyste niebo zapowiada ładny, lipcowy wschód słońca. Wokół niby pusto, ale jednak w szuwarach daje się odczuć zdziwiony, niedowierzający wzrok wędkarza - "co za artysta w ciemnościach pakuje się do wody…" I to jeszcze większe zdziwienie - "ten artysta pływa!" Z pomostu zbieram wszystkie klamoty, mocuję aparat i delikatnie, prawie bezszelestnie odbijam od brzegu. Robię pierwsze kroki, aż tracę kontakt z betonowym, skośnym brzegiem. Kilka ruchów płetwami i powolutku sunę na mielizny. Wokół tylko przyjemne ciepło wody, bezwietrzna cisza i jaśniejące już, czyste niebo. Kwadrans wysiłku i pod płetwami zaczyna gęstnieć muł – jestem na miejscu. Obszerna mielizna u zbiegu Wisłoka i Strugu to taki mały ptasi raj. Szkoda że to piękne miejsce to też teren zanieczyszczony przez wszelkiego rodzaju śmieci, które przynosi nurt z każdym większym deszczem. Taka polska mentalność....

Usadawiam się w miękkiej poduszce błota. Delikatnym ruchem odsłaniam kolejno wąskie okienka pływadełka, wsłuchując się w budzący się do życia ptasi świat. Głośny plusk tuż obok od razu przyśpiesza mi tętno. Staram się spokojnie, bez niepotrzebnych ruchów wypatrzeć czy to ryba czy inny zwierz. Nie, to nie ryba… Jest! W siatkowym okienku widzę płynącego w moją stronę bobra. 10m, 7m, 4m, 3m… szybko zmniejszam ogniskową i czekam na tą jedną serię. „Gruby” zwalnia i małymi oczkami przygląda mi się z zaciekawieniem. Szybka seria, 5 czy 6 klatek. Mam go.  Blisko, tak blisko, że „łapę” tylko portret. No, niezłe powitanie!

Czapla siwa (Ardea cinerea)
Czapla siwa (Ardea cinerea) © Michał Kut

Niebo już przybiera wszelkie odcienie różu i pomarańczu. Z ciszy wyłaniają się pierwsze głosy - tu skrzeczenie czapli, tam kwakanie krzyżówek, gdzie indziej pisk siewek. Wstaje dzień. Mozolnie, nieprzerwanie pełzam po płyciznach do miejsca gdzie tłumnie zlatują pierwsze ptaki. Czaple, kaczki, łyski, kokoszki, pliszki, kwokacze, piskliwce, mewy, rybitwy – wszystko w jednym miejscu. Bliżej i bliżej, opływam je dookoła. Jaśniejące niebo i poranna mgła zaczynają tworzyć wspaniałe obrazki. Wschód to zdecydowanie najpiękniejsza pora dnia nad wodą.

Z każdym krokiem coraz pełniej wyłania się ptasia wyspa. Kilka czapli, mnóstwo kaczek i coraz głośniejsze krzyki mew. Opływam je dookoła korytem rzeki, aż wreszcie ustawiam się w odpowiednim miejscu - pod właściwym kątem do światła, tła i modelek. Pozostaje tylko powoli, miarowo zmniejszać dystans. Już po kilku metrach pod płetwami znów czuję dno. Kilkanaście ruchów i zaczyna się jazda – błoto o konsystencji plasteliny i pełzanie z rękami na platformie, w półmetrowym mule… Taaa! Zasysa, wciąga, aż wreszcie prawie blokuje moje ruchy, Więcej się nie zbliżę.  Z trudem wiję się w tej błotnistej mazi, co od razu zwraca uwagę ostrożnych czapli. Wyciągają swoje długie prążkowane szyje, zaglądając co rusz, co to za wynalazek tak szamoce się na ich żerowisku. Najbardziej zainteresowana wydaje się „dziurawa” czapla z mocno okrwawioną szyją.

Kwokacz (Tringa nebularia)
Kwokacz (Tringa nebularia) © Michał Kut

Obserwuje mnie uważnie. Na moje nieszczęście muł okazał się bardziej miękki niż myślałem. Wessało mnie tak pięknie, że prawie nie mogę się ruszać. Nie ma jak ani robić zdjęć, ani cofnąć, o przestawieniu platformy nie wspominając. Kilka energicznych ruchów, by wydostać się z opresji. Tymczasem co starsze długoszyje czaple kolejno odlatują w górę zbiornika. W kadrze zostaje tylko ta jedna „dziurawa”, też jakby gotowa do odlotu. Teraz wiem, że wysiłki poszły w błoto. Dosłownie. Nie zbliżę się już ani metra. Zamieram w bezruchu, uspokajam obserwatorkę i zmieniam taktykę. Robię jeszcze jedną serię ujęć i zaczynam przebijać się/grzebać do tyłu, w stronę głębszej wody.

Ostrożność czapli na szczęście nie pociągła za sobą reszty ekipy. Kaczki mnie nie interesują, a kolejne modele brodzą w tym samym mule co ja, 10 m dalej, ale… za kępą turzyc. To trójka brodźców, w składzie: para kwokaczy i towarzysz w postaci piskliwca. Słońce zaczęło przebijać się przez białą kołdrę mgły. Piskliwego w mojej fotograficznej historii kilka razy złapałem na plastikową kartę, ale kwokacz, gdzieś zawsze umykał przed dobrym tłem, czy to miękkim światłem - do teraz! Promyczki słońca, bezwietrzna tafla wody i kwokacz jakieś 4-5m ode mnie. Idealnie, wykwintnie, czy jak by to nie nazywać – już w oczku wizjera. Widok jest niesamowity. Przez gruby korzeń, z masą śmieci, nie jest mi dane uwiecznić jego porannej kąpieli, lecz zaraz potem wchodzi prosto pod moje szkło. Mój głośno trzaskający Canon, jakoś mu nie przeszkadza, więc robię dziesiątki podobnych ujęć, szukając, kawałka czystego gładkiego tła, bez korzeni czy śmieci.

Rokitniczka (Acrocephalus schoenobaenus)
Rokitniczka (Acrocephalus schoenobaenus) © Michał Kut

Mimo, że ujęcia statyczne, prawie bez ruchu modela, jednak dobre, na moje ówczense możliwości bardzo dobre… Krótki przegląd efektów na wyświetlaczu, mówi sam za siebie – „Michał, będziesz pan dumny z siebie tej niedzieli…”. Jeszcze dłuższą chwilę obserwuję śniadanie mojej trójki brodźców, aż w końcu znów wchodzą za kępę turzyc. Teraz mogę im odpuścić. Przysiadam jeszcze dobre kilkadziesiąt minut, a nuż pojawi się coś ciekawego. Setki ptaków wokół, ale jakoś nic ciekawszego nie ląduje na karcie pamięci. Na „odchodne” wpada drobniutka rokitniczka, uganiająca się za wszechobecnymi owadami. Kilka klatek i wracam do brzegu. Tym razem nie ma już tak lekko. Trzeba płynąć pod wolny prąd Wisłoka i to dobre 300m.

W ciągu tych kilku godzin przybyło wędkarzy. Co kawałek z trzcin sterczy po 2 kije. Macham nogami w górę Wisłoka, ale przy okazji, niechcący stałem się atrakcją turystyczną. Przez okna obserwuję jak co rusz ktoś pokazuje ręką w moją stronę, na cudo w maskowaniu moro. Ba! Jeden z lornetką, drugi nagrywa mnie przez kilka minut jakimś superzoomem! Ku Tylko woda roznosi krótkie „ej patrz!”, „co to płynie” „Władek widziałeś…?” Śmiech zbiera, ale taka to wada ogólnodostępnych zbiorników. Trudno o prywatność.

Bączek (Ixobrychus minutus) ♀
Bączek (Ixobrychus minutus) © Michał Kut

Pora niezbyt późna, więc płynę wyżej punktu początkowego, w stronę wielkiego żeremia bobrów. Tuż nad głową poluje para błotniaków, a dwójka młodych oblega pobliskie, suche drzewo. Szkoda że trzciny zasłaniają widok. Fajnie by było coś jeszcze „klapnąć” tego poranka. Mijam przycumowane na środku rowerki wodne, podpływam 50m i jak na życzenie… w trzciny wpada bączek. Tuż przede mną, dosłownie 10m. No fuks. Powoli odwracam się, szukam go po trzcinach. Słychać, lecz nie widać… Trzaska, skacze, ale gdzie? Szukam przy linii wody, z jednej z drugiej, a nawet nie zauważam, że nad głową siedzi mi samica. 5 razy przeglądnąłem to miejsce, ale tu jej się nie spodziewałem.

Bączek (Ixobrychus minutus)
Bączek (Ixobrychus minutus) © Michał Kut

Oddalam się lekko, przestawiam głowicę do wyższej perspektywy i łapę kilka ujęć. Szkoda że, akurat siedzi w cieniu. Ale, zaraz. Przecież to samiec lądował, a ja fotografuję samicę. Obniżam szkło i szukam dalej w gęstym lesie żółtych łodyg. Słychać tylko trzaski, ale dalej go nie widać. Coś mignęło, no i jest. Wychylił długi dziób, wyciągnął się jak struna. Sprawdził teren, poobserwował mnie przez moment i zabrał się za polowanie. Pewny swoich maskujących kolorów i niedostępności terenu dla innych gatunków pozwolił przy tym się pięknie obfotografować. Zerkał swym przenikliwym wzrokiem to na mnie to w wodę. Przechodził to w prawo to w lewo, zadziwiająco sprawnie chwytając się trzcin. Fantastycznie jest obserwować, jak zwinnie i z opanowaniem porusza się tuż nad powierzchnią wody. Przymierzyłem ostrość, ustawiłem się w bezruchu i czekam na jakąś akcję…

Wreszcie wyciągnął się w przód, zamarł. Wyostrzył wzrok w jednym punkcie i z bezruchu, w mgnieniu oka pasiasta strzała wbija się z głośnym pluskiem.  Kryształy wody bryzgają w powietrze. Tylko moja niezdarność powoduje że ostrość ląduje nie tam gdzie trzeba. Cóż. Okazja była i się zbyła. Nie wykorzystałem okazji, ale może kiedyś będzie mi dane mieć przyjemność poprawić się?

Bączek (Ixobrychus minutus)
Bączek (Ixobrychus minutus) © Michał Kut

Na koniec, wracając do nadbrzeżnej przystani, zaglądam „po drodze” na jeden z ulubionych korzeni mew. Płynę z nurtem, powoli i jednostajnie wprost na parę rybitw zwyczajnych. Tak pospolitych, a rzadko goszczących na moich zdjęciach. Znów wbijam się w miękkie, a jakże wciągające błocko. Zamieram bez ruchu i czekam kilka minut.  Łagodne, lecz wysokie słońce filtrowane przez pojedynczą chmurę daje jednak niezwyczajny efekt. Nie medalowe, nie doskonałe, nie rewelacyjne, ale jednak inne. Z gracją, z plastyką pozornie tylko białych piór…

Koniec, spływam niżej i zaczynam gramolić się na brzeg. Powoduję przy tym nie małą atrakcję dla porannych biegaczy rowerzystów i niezawodnych wędkarzy. Jak się okaże niebawem, długo nie wytrzymam. Tydzień później znów ląduję w ciepłym błocie Zalewu, ale o tym przy innej okazji. Teraz już błoto zmyte, wyprany skafander już nie śmierdzi mułem… do następnego moczenia w Zalewie!