Błotniaki niskim, rozchwianym lotem pomykają nad bagienną łąką. Ich wąskoskrzydłe sylwetki przypominają trochę papierowe samoloty, robione z kartek wyrywanych z zeszytu. Patrolują morze traw na niskim pułapie. Nigdy nie wzbijają się tak wysoko jak orły, czy chociażby tylko myszołowy. Gniazda też budują nie jak tamte, na drzewach, tylko na ziemi wśród trzcin i zarośli. Można rzec - to najbardziej przyziemne z ptaków drapieżnych.
Ich niski lot prowokuje fotografów. Nas prowokował też. Zdaje się nic - tylko podrzucić do oka "optyczną broń". No więc podrzucaliśmy - aparat uzbrojony w "trzysetkę", a później w "czterysetkę", czyli obiektyw o ogniskowej 300 i 400 mm. A efekt? Wciąż żałosny: mała, ptasia sylwetka, od dołu ciemna, dobrze, jeżeli ostra.
W takich chwilach rodzi się marzenie o jeszcze potężniejszej optycznej lufie, która pozwoli bujającego na niebie drapieżnika, "ściągnąć na ziemię", - czyli na film lub matrycę światłoczułą. Ale ściągnąć tak, byśmy patrząc na zdjęcie mieli wrażenie, że jest blisko nas, że jego wizerunek będzie wyrazisty, ukazując szczegóły upierzenia, błysk w oku, zdobycz niesioną w szponach. Czyli - trzeba się uzbroić w teleobiektyw o długości 500 czy 600 mm, a dodatkowo ogniskową jego powiększając dokładają doń telekonwerter. Wtedy można z 500 mm zrobić 700, a nawet ponad 1000mm. To już prawdziwa luneta!
Marząc o niej łatwo się jednak zapomina, że jej nie da się ot, tak "podrzucić do oka". Trzeba tę ważącą 6-7 kg armatę ustawić na podobnie ciężkim statywie. Nim go rozstawimy - będzie dosłownie po ptakach, zdążą przelecieć nad nami nie upolowane. Długa ogniskowa obiektywu - to ciemniejszy obraz. By go rozjaśnić, trzeba soczewek o dużej średnicy, a więc optycznej armaty dużego kalibru - ciężkiej i kosztownej.
Mimo tych przeszkód trwa dziś w fotografii przyrodniczej swoisty wyścig zbrojeń. Fotografowie, zwłaszcza amatorzy - zapaleni a zasobni, prześcigają się. Kto ma większy obiektyw, jaśniejszy (o większej średnicy), dłuższy. Sami uczestniczymy w tym wyścigu, bo tylko "długa rura" pozwala ukazać żywe istoty, które uciekają przed człowiekiem z odległości kilkudziesięciu metrów. Ale przecież nie wszystkie trzymają się od nas aż tak z dala. Zaś ów wyścig ma pewien skutek uboczny. Zdjęcia robione niezmiennie teleobiektywami mają podobną perspektywę - mocno skróconą, "lornetkową" z nieodzownie nieostrym tłem. To właśnie takie "jednooczne", długoogniskowe widzenie ptasiego świata powoduje, że wszędzie - w internecie, w atlasach - oglądamy tyle tak do siebie podobnych zdjęć ptaków, nawet, jeżeli są to przedstawiciele bardzo różnych z wyglądu gatunków.
Postanowiliśmy wreszcie pójść pod włos i zastąpić ciężką armatę, czyli obiektyw długoogniskowy, który zbliża, szerokokątnym, który nie zbliża, a wręcz oddala. Zda się - pomysł szalony. By ptak sfotografowany takim obiektywem był na zdjęciu na tyle duży, byśmy go wyraźnie widzieli, musiałby się znaleźć 1-2 metry od niego. Rzadko, który z dziko żyjących skrzydlatych mieszkańców naszych ziem podleci tak blisko do fotografa, a już na pewno nie płochliwy, szponiasty drapieżnik.
Do fotografa. Ale do samego aparatu, jeżeli będzie sterowany z daleka?
Postanowiliśmy sprawdzić. Pomysł, by tak zrobić, nie wynikał ze ślepego buntu przeciw ciężkim i trudnym w użyciu teleobiektywom, ani z chęci bycia za wszelką cenę oryginalnym. Podpowiedziały nam go - jak to zwykle z takimi pomysłami bywa - same ptaki. Właśnie błotniaki i ich wspomniana na wstępie "przyziemność".
Gniazdo błotniaka jest skąpym posłaniem z suchych traw ukrytym w gęstych trzcinach lub innym szuwarze. Nawet, gdy ten szuwar jest rozległy i ciągnie się po horyzont, nie tak trudno je odnaleźć. Drogę wskazują same ptaki. W okresie jego budowy doskonale widać, jak co rusz zapadają w jedno miejsce, niosąc łodygę trzciny czy pęk innej trawy. Gdy samica zasiądzie na gnieździe, jest karmiona przez samca. Co pewien czas nadlatuje on ze zdobyczą w szponach i wabi partnerkę tajemniczo...cmoknięciem. Ona wylatuje z gniazda i leci mu naprzeciw, a on rzuca w powietrze zdobycz, którą ona chwyta w locie z imponującą zręcznością. Wkrótce wraca na swój posterunek w gnieździe. To wszystko wygląda tak, dopóki w błotniakowym gnieździe są jaja lub małe pisklęta, wymagające ogrzewania przez matkę, karmienia dziobem, osłaniania przed zbyt jaskrawym światłem słonecznym. Gdy podrosną, samica może już sama latać na łowy i teraz obydwoje rodzice na zmianę przynoszą pokarm, a latorośl sama sobie radzi z jej rozszarpaniem i zjedzeniem. To jest właśnie czas dogodny dla nas.
Początkowo życie domowe błotniaków staraliśmy się rejestrować tradycyjnie: z ukrycia zbudowanego niedaleko gniazda (używając teleobiektywu 200-400 mm), szkopuł jednak w tym, że ukrycie musi stać od błotniakowej siedziby jakieś 6-12 m. Wtedy trzciny rosnące między nią a czatownią całkowicie zasłonią ognisko rodzinne błotniaków przed okiem i obiektywem fotografa. Trzeba między czatownią a gniazdem wyciąć ścieżkę i to na raty, w ciągu szeregu dni by ptaki miały szansę przyzwyczaić się do zmiany w umeblowaniu najbliższego otoczenia. Ale i tak ścieżki tej nie polubią. Przy lada okazji przynoszą nowe pęki traw i utykają u wylotu ścieżki, odgradzając się trwożliwie od budki, z której wystaje obiektyw. Mało tego, ścieżka może przywabić inne skrzydlate drapieżniki albo intruza czworonożnego lub, coraz częściej niestety, dwunożnego. Zapewnia też swobodny dopływ promieni słonecznych. Pisklęta zaczynają się piec w ich żarze. Jeżeli są wystarczająco duże mogą pełzać lub chodzić, nurkując w cień trzcin wokół gniazda. Rodzice tam zanoszą im pokarm, nie pokazując się na scenie, jakim jest gniazdo, tylko lądując wśród trzcin. A właśnie lądowanie na gnieździe, kiedy to ptak z podniesionymi do góry skrzydłami wyciągniętymi już szponami, w których trzyma zdobycz, nieomal dotyka powierzchni lęgowego posłania, jest szczególnie efektowne!
A gdyby tak nie wycinać żadnej ścieżki, tylko aparat schować w gnieździe? Sygnał radiowy, zwalniający automatycznie migawkę, dociera swobodnie do aparatu z odległości kilkudziesięciu i więcej metrów. Nie będzie potrzebna żadna buda, wprowadzająca w życie ptaków zamieszanie.
Mieliśmy na oku parę rzadkich, stopniowo ginących u nas błotniaków łąkowych, zwanych też popielatym od siwego, gołębiego upierzenia samca. Znaliśmy dobrze ptaki tego gatunku jako mało płochliwe, niewiele sobie robiące z obecności ludzi. Można było liczyć, że nowy mebel w gnieździe - aparat z umocowanym urządzeniem, zaopatrzonym w antenkę - nie wywoła u nich paniki i porzucenia młodych. Błotniaki tego gatunku zaczynają wysiadywanie jaj zawsze około 20 maja, a młode wykluwają się z nich mniej więcej po miesiącu. Zatem do akcji fotografowania powinniśmy przystąpić około połowy lipca, gdy młode błotniaki nieco podrosną.
W ciepły lipcowy ranek, przy wietrze wiejącym z południowego zachodu - na co nie zwróciłem uwagi, a co miało się okazać ważne - ruszyłem przez kępiaste, pokryte rzadką trzciną bagno ku gniazdu. Przywitały mnie trzy groźnie człapiące dziobami i nadstawiające szpony pisklaki, jeszcze pokryte białym puchem, ale mające już tzw. pałki - zaczątki piór. Rodziców nie było - udali się na polowanie. Nie zrażony niegościnnym przyjęciem ze strony błotniakowej młodzieży, nerwowo rozglądałem się za miejscem, gdzie umieszczę aparat. Nie lubię pobytu przy ptasich gniazdach, czuję się tu zawsze jak intruz, który bezprawnie wtargnął w cudze życie. Samo pisemne zezwolenie na przebywanie tu i dokonywanie zdjęć mnie nie uspokaja. Ptaki przecież nie pojmują wagi papierów, pieczątek czy podpisów.
Bagno było już podeschnięte z racji letnich upałów, ale dno gniazda pozostawało dość wilgotne. Włożyłem aparat do nieprzemakalnej czapki i umieściłem wśród kęp na skraju gniazda, tuż przy ścianie otaczających szczelnie je trzcin. Obiektyw szerokokątny o ogniskowej 35 mm obejmował cały owal nieba widoczny nad tą trzcinową studnią, jaką jest błotniakowe domostwo. W tym owalu, niczym w ramie obrazu, powinien się pokazać lądujący ptak.
Teraz jeszcze żmudne maskowanie aparatu. Szybko, bo któryś z dorosłych błotniaków może się pojawić lada chwila. Gdy zobaczy przy gnieździe intruza, wszystko, co w tym gnieździe nowe - czyli aparat - będzie kojarzył z nim. Oplatam aparat liśćmi trzcin, tak że jego obiektyw wygląda wkrótce jak wierzch dziewczęcej głowy strojnej w wianek. Ale samo oko obiektywu musi pozostać odsłonięte. A tu co rusz któreś niesforne źdźbło się podnosi, odgina, pakuje w pole widzenia soczewek.
Wreszcie dzieło maskowania zostało ukończone. Oddalam się jednak od gniazda z niemiłym poczuciem, że teraz nie będę miał żadnej kontroli nad rejestrowanym obrazem. Przy zwykłym fotografowaniu lustrzanką jednoobiektywową - a tylko takiej używa się do fotografowania ptaków - obraz całkowicie kontrolujemy, patrząc w wizjer. Przy zdalnym sterowaniu aparatem też jest to technicznie możliwe - obraz ogląda się na małym ekraniku z dala od aparatu. My jednak nie posiadamy takiego sprzętu.
Schowałem się w odległym ok. 100 m od gniazda, kolistym krzaku wierzby, którego gałęzie tworzyły ścianę prawie tak gęstą jak żywopłot. Tylko antenka nadajnika wystawała na zewnątrz. Ptak nie powinien mnie dostrzec. Zaległem tu, w wilgotnym, pełnym komarów półmroku ze świadomością, że będzie tu trzeba spędzić parę godzin. A o tym, co będzie później na zdjęciu, w dużej mierze zdecyduje przypadek.
Już po półgodzinie oczy mocno mnie rozbolały od spoglądania na jeszcze letnie niebo w poszukiwaniu nadlatujących gospodarzy gniazda. Widoczność ograniczały liczne pędy wierzb. Czułem się trochę jak więzień patrzący zza krat. Kto przez długie minuty, a nawet godziny nie obserwował rozjarzonego słońcem pejzażu z ciemnego ukrycia, mając do dyspozycji ograniczone pole widzenia, ten nie wie, jak łatwo jest przegapić nadlatujące skrzydlate obiekty. Albo - pomylić jedne z drugimi. Każdy przelot muchówki lub ważki wprowadzał mnie w stan najwyższego napięcia: czy to już on (ona?). Na jasnym niebie wszelkie latające sylwetki, oświetlone wysoko stojącym słońcem, wydają się ciemne.
Sylwetkę nadlatującej po kilkudziesięciu minutach samicy rozpoznałem po chwiejnym, ciągle się załamującym, pełnym meandrów locie. Pokrążyła nieco nad gniazdem, a gdy była tyłem do mnie, widziałem biała plamę na jej podogoniu, typową dla samic błotniaków - łąkowego i zbożowego. To był już ten okres w wychowywaniu potomstwa, gdy samica udaje się na łowy nie czekając, aż łaskawie przyniesie coś samiec. Owszem, przynosi, ale teraz każde karmi młodzież na własna rękę, a raczej skrzydła i dziób.
I oto chwila zero! Ptak podchodzi do lądowania. To znaczy - przyjmuje w powietrzu pozycje nieomal pionową, zapiera rozłożonymi skrzydłami o powietrze hamując lot i nie zlatuje, ale raczej opada - niczym spadochroniarz - do gniazda. I właśnie na kolejne fazy tego zdarzenia czekam.
Gdy brunatnoszary ptak dotykał wierzchołków trzcin swym "podwoziem" - wyrzuconymi ku ziemi szponami, w których trzepotała się jakaś drobna zdobycz - zwolniłem migawkę. Raz, drugi, trzeci, chwytając - jak sądziłem - kolejne etapy lądowania. Nie było można z tej odległości usłyszeć, czy aparat zadziałał. Ale poinformował mnie o tym błotniak. Ledwo zniknął w trzcinowej studzience, a po ułamku sekundy nad wierzchołkami trzcin znowu ukazały się trzepoczące końcówki skrzydeł i ptak w panice wystartował. Nadal trzymał zdobycz w szponach - a więc nie nakarmił potomstwa.
Samica poczęła zataczać koła, co rusz wykrzykując przeciągłe "kie-kie-kie-kie-kie". Błotniaki są z natury milczące, taki okrzyk jest oznaką najwyższego niepokoju. Postanowiłem, że gdy znów podejdzie do lądowania, dam spokój fotografowaniu. Jeżeli znowu się zerwie, nie podjąwszy matczynych obowiązków, będę wiedział, że płoszy ją samo "oko" obiektywu, wyzierające spod osłony roślin. Jeżeli pozostanie w domowych pieleszach - to najwidoczniej wyganiał ją stamtąd dźwięk wyzwalanej migawki, a nade wszystko jęczący odgłos windera, przesuwającego film na następne zdjęcie. Ale gdy ptak ponownie zawisł tuż nad wierzchołkami, nie wytrzymałem i nieomal instynktownie nacisnąłem spust. Wszystko się powtórzyło. Tym razem błotniaczyca krążyła tak długo, że wystraszyłem się, iż porzuci swój przychówek i przy kolejnym jej lądowaniu zachowałem spokój. Nakarmiła młode, posiedziała z nimi trochę i spokojnie oddaliła się na łowy. Uff!
Postanowiłem dać już dziś spokój ptasiej rodzinie i zwinąć aparaturę. Zaś wkrótce nastąpił ten szczytowy, najlepszy i najgorszy zarazem moment każdej akcji fotografowania w technice analogowej. Oto pochylamy się nad podświetlaczem, gdzie leży pocięty na paski po sześć klatek, dopiero co odebrany z labolatorium film slajdowy. Zderzamy się głowami, odpychamy nawzajem, szukamy najlepszego miejsca, z którego patrzenie zapewni nam - jak się łudzimy - duchową ucztę...
Na jednym zdjęciu widnieje sylwetka ptasia bez głowy, która nie zmieściła się w kadrze. Na drugim sam ogon. Na innym - obcięte skrzydło, na jeszcze innym sylwetka wprawdzie cała, ale skrzydło od strony słońca oświetlone, drugie zaś czarne jak smoła - paskudna asymetria. Sporo zdjęć nie ostrych. Sylwetki od dołu ciemne, bez szczegółów, a niebo nad nimi blade, bez wyrazu. Słowem - klęska.
Trzeba dać sobie z dzień na otrząśnięcie się. A potem - na chłodno klęskę przeanalizować. Oto wnioski:
Po pierwsze - zdjęcia robione były o zbyt późnej porze, gdy słońce stało wysoko. Oświetlając więc lecącego ptaka od góry, gdy tymczasem patrzący od dołu aparat widział jego ciemną, bo ukrytą we własnym cieniu sylwetkę. Gdy podniósł skrzydła wyżej to, które było od strony słońca, nagle "zabłysło" z przesadną mocą, psując harmonię obrazu.
Po drugie - jakoś zapomnieliśmy, że ptaki o dużych powierzchniach skrzydeł lądują i startują pod wiatr. Ułatwia to im hamowanie przy lądowaniu i podrzuca do góry przy starcie. Skoro wiatr wiał tego dnia z południowego zachodu, to ptak nadlatywał z północnego wschodu. Na tej linii powinna znaleźć się oś optyczna aparatu. Ale miejsce dla sporej skrzynki jaką jest Mamiya 645 znalazło się akurat w północnej części gniazda.
Po trzecie - migawka zwalniana była trochę zanadto na "chybił - trafił" za wcześnie lub za późno. Zaś dość zmienny, porywisty zefirek nosił lądującego ptaka, stąd obcięte części sylwetki.
No, a poza tym - niebo było tego dnia szare, bez wyrazu, jak to zwykle bywa przy wiatrach wiejących z południa, które znamionują napływ powietrza znad Morza Czarnego - powietrza wilgotnego, a niezbyt przejrzystego.
Jeszcze raz wyszło na jaw, że niewiele jest dla fotografa ptaków spraw równie ważnych, jak mapa pogody. I nie o to chyba chodzi, czy będzie pogoda w powszechnym mniemaniu ładna czy brzydka. Przejrzystość powietrza, kierunek wiatru, rodzaj chmur - oto kwestie tyleż ważne, co nieodgadnione do końca. I kolejny dowód, że powodzenie zależy od, z pozoru, nieważnych szczegółów.
Na dzień, w którym te wszystkie szczegóły będą nam sprzyjały, musieliśmy poczekać. Tym razem było idealnie. Przez dzień przewalił się nad nami front chłodny z deszczami, po czym ku wieczorowi pięknie się rozpogodziło. Powietrze oczyściło się, powiewał zdecydowany wiatr z północnego zachodu. Słońce, choć stało już nisko, nie utraciło nic z siły i czystości swego blasku dzięki wyjątkowej przejrzystości powietrza. A więc - dziś lub nigdy.
Tym razem aparat umieściłem dokładnie na linii, wzdłuż której ptak powinien nadlatywać. Założyłem też na wizjer celownik kątowy - urządzenie, które pozwala obejrzeć obraz w aparacie z niewygodnej, "przyziemnej" pozycji; Nawet gdy zaglądasz w wizjer z góry, z boku czy jeszcze inaczej - widzisz prosty, nie przechylony obraz. Obejrzałem go dokładnie. Obiektyw szerokokątny 35 mm skierowany ukośnie ku górze, pokazywał owalny obszar nieba obramowany wierzchołkami rosnących wokół gniazda trzcin. W jednym miejscu ponad nie wznosił się nieco wierzbowy, suchy badyl, wdzierając się tym samym głębiej w kadr. Zrozumiałem, że muszę zwolnić migawkę w chwili, gdy szpony lądującego drapieżcy nieomal dotkną końcówki tego patyka. Wtedy na pewno cały model znajdzie się w kadrze. Jasne światło słoneczne i blask od nieba pozwoliły mocno przysłonić obiektyw - do wartości przysłony 16, co gwarantowało dużą głębię ostrości. Słowem - czy ptak będzie pół metra bliżej czy też dalej od aparatu, będzie na zdjęciu ostry. Aparat ustawiony na pozycję Av sam do wartości przysłony dobiera szybkość migawki. Sygnalizował, że będzie to przynajmniej 1/250..., a więc obraz wolno opadającego ptaka powinien wyjść nie zamazany.
Tym razem opiekunem i aprowizatorem piskląt, które od ostatniej naszej wizyty zdążyły już sporo podrosnąć, okazał się samiec. Samica tego popołudnia miała najwyraźniej wolne. Odpowiednio duże pisklęta nie wymagają już karmienia z dzioba, wystarczy, że rodzic coś im przyniesie i rzuci na gniazdo. Samiec potrafi to równie dobrze jak jego partnerka.
Jakoż wkrótce pojawił się, niosąc w szponach jakiegoś niedużego ptasiego podlota. Błotniaki nie potrafią, jak jastrząb czy krogulec chwytać dorosłych paków, zadowalają się tylko nie umiejącymi latać młodzikami, a także pisklętami i jajami wyszabrowanymi z gniazda.
Idealnie uchwyciłem moment, gdy błotniakowe szpony znalazły się na tle stosownego patyczka. Śledziłem jego koniec przedtem nieustannie aż do bólu oczu. Zdołałem trzykrotnie zwolnić migawkę, a aparat przesunąć film zanim błotniakowy ojciec wylądował. Porwał się znów, nadal dzierżąc zdobycz, której nie zdążył podać podopiecznym. Znów wylądował, znów się porwał - i tak ze trzy razy. W końcu zostawił łup w gnieździe i pomknął w dal. Zawsze tak robi. Swój kontakt z podrastającą w gnieździe młodzieżą ogranicza do krótkiego mgnienia. Boi się latorośli. Samce błotniaków, mniejsze i słabsze od samic, mogłyby paść ofiarą swych podrastających dzieci - zwłaszcza większych i roślejszych córek.
W czasie tych paru lądowań wystrzelałem cały, ledwie 15-klatkowy film zwojowy. Oznaczało to koniec polowania, bo trzeba by było podejść do zakwaterowanego w gnieździe aparatu i wymienić rolkę, a potem znowu się ukryć a tym czasem słonce już dosięgało horyzontu.
Zwijając aparaturę dostrzegłem, że na kasecie została błędnie zakodowana czułość filmu. Oznaczało to, że cały jest niedoświetlony o jedną wartość przysłony. Dobrze, że cały. Dzięki temu laboratorium wywoła go odpowiednio forsowniej i efekt będzie prawidłowy.
Poza tym sesja przebiegała bez zarzutu, Na filmie widniały kolejne, jaskrawo oświetlone sylwetki błotniakowego samca. Tylko jedna miała obcięte skrzydło. Zdjęcie znalazło się w kilku naszych albumach, a także w kolorowych magazynach przyrodniczo-krajoznawczych. Było jednym z najcenniejszych wówczas foto-trofeów. Dowodząc, że w fotografii przyrody dobry pomysł, połączony z drobiazgową analizą fotografowanej sytuacji, bywa więcej wart niż teleobiektyw w cenie samochodu.